Jak wiecie w poprzednią sobotę uczestniczyłam w Ewa & #mygirls - Największy Trening w Polsce. Nieco spóźnione, ale oto moje relacje z tego fantastycznego wydarzenia.
Całe wydarzenie miało miejsce na skwerze Kahla tuż obok Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Dojazd bajecznie prosty nową linią metra. Wszystko rozpoczęło się już o 10.00 rano. Patricia Kazadi zachęcała nas do konkursów organizowanych przez Adidas i BeBio.pl (strona Ewy). Do wygrania były płyty z treningami Ewy (teraz żałuję, że nie wzięłam udziału w konkursach). Ponad to był również namiot wystawiony przez drugiego sponsora Ewy BIC Soleil, w kótrym był również konkurs (niestety nie do końca wiem jaki). W namiocie BeBio.pl można było również za darmo zważyć się, zmierzyć swoją tkankę tłuszczową i porozmawiać z dietetykiem. Kolejka jednak skutecznie mnie odstraszyła. Można było również zakupić książki Ewy, płyty oraz inne gadżety np. koszulki (jedną kupiłam, ceny przystępne). W namiocie Adidas była również wystawiona na sprzedaż odzież sportowa dla pań i panów. Jako ofertę specjalną na ten jeden dzień można był kupić koszulkę Adidas z napisem "samo się nie zrobi". Myślałam o kupnie jednak cena odstraszyła (89zł za kawałek średniej jakości materiału). Niedaleko sceny Adidas wystawił również ściankę, na której można było zostawić swoją dedykację oraz zrobić sobie zdjęcie. Zdjęcia były robione na tabletach przez przystojnych panów i bezpośrednio wysyłane na maila. Pomysł bardzo fajny, kilka zdjęć mam. Panowie w zasadzie chodzili po całym skwerze i zaczepiali wszystkich by pstryknąć fotkę. Były również wystawione samochody marki Smart, której Ewa jest twarzą. Tak więc jak widzicie sami sponsorzy dookoła. Z jednym wyjątkiem, mianowicie był również strefa wydzielona dla dzieci, gdzie mogły się pobawić, a mamy spokojnie mogły poćwiczyć. Widziałam, że całkiem sporo dzieci tam biegało. Tyle jeśli chodzi o stoiska i sponsorów.
Teraz co do głównych wydarzeń tego dnia. Gdy tylko przybyłyśmy z koleżankami (poznanymi przy okazji tego wydarzenia) postanowiłyśmy zająć sobie jak najlepsze miejsca. Tak więc poszłyśmy pod scenę i tam się rozłożyłyśmy czekając na treningi. Podczas oczekiwania stwierdziłam, że muszę napić się kawy (no cóż, takie uzależnienie), tak więc pobiegłam poszukać kawiarni czy coś.Gdy przyszłam, okazało się, że wszyscy już ćwiczą! Pierwszy trening był już o godzinie 11.00 i były to zajęcia z jogi. Odstawiłam więc kawę i wzięłam się do roboty. Pół godzinki takiej jogi odpowiednio nas przygotowało na następne zajęcia z hip hopu. Ponieważ spodziewałam się typowego hip hopu z początku zrezygnowałam. W połowie jednak stwierdziłam, że mogę spróbować i znów kawa poszła w odstawkę. O godzinie 12.00 przywitał nas mąż Ewy Lefteris Kavoukis. Zrobił z nami 45minutową rozgrzewkę. Odniosłam wrażenie, że większości nie spodobało się to jak zajęcia poprowadził Lefteris jednak ja stwierdzam, że jak na sam początek było bardzo dobrze. Nogi lekko wyczuwalne, ale jeszcze nie były zmęczone. Odpowiednio przygotował nas na Ewę. No właśnie o 13.00 przyszła do nas Ewa i się zaczęło. Trening z Ewka był już petardą z porównaniem do Lefterisa. Kolejne 45 minut ćwiczeń, które zaczynały dawać się we znaki (tym bardziej że poprzednie dwie godziny też ćwiczyliśmy). Zarówno ćwiczenia Ewy jak i Lefterisa nie należały do tych ciężkich. Były łatwe do wykonania, tak na prawdę mógł je zrobić każdy, nawet ten który ze sportem nie ma do czynienia w ogóle. Nie mniej po treningu odczuwało się większość mięśni i lekkie zmęczenie. O godzinie 14.00 przyszedł czas na Tomasza Choińskiego kolejnego utalentowanego trenera. My postanowiłyśmy sobie odpuścić ten trening i przyznam, że tak zrobiła ok. 1/3 osób tam zgromadzonych. Przyglądając się osobom ćwiczącym stwierdziłyśmy, że z porównaniem do Ewki to już nie petarda a bomba. Ten trening do najłatwiejszych nie należał, ale również był do wykonania przez każdego. Tutaj Tomek dał czadu. Podsumowując same treningi były proste i na prawdę każdy mógł spróbować załapać tego endorfinowego bakcyla.
Teraz jeszcze kilka słów o atmosferze tam panującej i kilku wadach takiego przedsięwzięcia. Wiecie dobrze, że lubię ćwiczyć, daje to na prawdę dużo frajdy, ale przyznam, że trening w tak dużej grupie ludzi (kilka tysięcy osób) jest niesamowitym doświadczeniem. W śród tak licznej grupy osób siły na ćwiczenia są niewyczerpalne. Miałam tyle energii, że mogłam przenosić góry, a tej energii nie dodawała mi Ewa ani ćwiczenia, a ci wszyscy zakręceni ludzie dookoła. Przeżycie na prawdę niesamowite. Nigdy nie zapomnę ludzi dookoła których nie obchodziło to jak w tej chwili wyglądają i kto stoi obok nich. Wszyscy tylko się starali dać z siebie wszystko. Determinacja sięgała zenitu. Niestety tak jak wspomniałam na początku akapitu taki trening ma swoje wady. Pierwszą zasadniczą to pogoda od której byliśmy uzależnieni. Niby nie padało i w zasadzie temperatura jaka panowała była również na naszą korzyść, jednak gdyby pogoda nie dopisała z treningu raczej nic by nie wyszło, ponieważ ćwiczylibyśmy w błocie! No właśnie, mówiąc skwer mamy na myśli raczej nieźle utrzymaną trawę. Tutaj oprócz przerzedzonej trawy było mnóstwo piachu, który podczas ćwiczeń unosił się do góry. Po każdym treningu byłam cała czarna (dosłownie). Kolejna sprawa to ci cholerni fotoreporterzy. My ćwiczymy i machamy rękami, a te pajace przeciskają się miedzy nami i jeszcze mają pretensje, że rękami machamy. Co gorsza nie patrzą jak łażą i miałam zdeptaną całą matę. Gorzej, ona nawet nie była zdeptana i brudna. Ona była wydarta w miejscu gdzie ćwiczyłam ja i chodzili ci ludzie. Obawiam się, że jej nie odratuję (czyszczę ją kolejny dzień ale jeszcze jest brudna) ponieważ wygląda na to, że dziura przedarta jest na wylot. Wiem też, że to nie tylko moja bolączka, bo patrząc na to co działo się z koszami na śmiecie dookoła skweru to ten problem dotyczył większości osób.
Podsumowując całe wydarzenie stwierdzam, że mimo strat przeze mnie poniesionych warto było się wybrać i w przyszłym roku na pewno też wezmę udział w takim wydarzeniu. Przyznam, że o ile nie odczuwałam zmęczenia bezpośrednio po treningach o tyle podczas podróży do domu rodzinnego myślałam, że umrę. Poszłam spać o koło 22.00 i spałam jak zabita. Następnego dnia odczuwałam mięśnie na całych plecach i ramionach. Noszenie młodego przysparzało mi nie lada bólu (pewnie dlatego nauczył się chodzić). Taki trening na świeżym powietrzu w grupie osób polecam wszystkim!
A oto garść zdjęć z imprezy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz